Mówiąc o czasie przejściowym
w skali makro i czasie właściwym w skali makro możemy widzieć całe mrowie zmarnowanego życia ludzkiego.
Otaczamy się nim. Przeciętny człowiek bywa największym dekadentem, a z ust
takiego nasłuchałem się na życie największych złorzeczeń. Okazuje się, że cały
trud włożony w czas właściwy, umiejscowiony w depozycie przyszłości, staje się
czekiem bez pokrycia: mąż umiera na zawał, dzieci wyjeżdżają i odwiedzają matkę
raz do roku, jedno z nich umiera na raka piersi, uroda przeminęła, ciało
zwiotczało i sflaczało, popędy zanikły, psy i koty poumierały, koleżanki
rozlazły się lub poumierały, mieszkanie podupadło jak stara cywilizacja. Czas
przejściowy trwa nadal – nic się nie zyskało, tylko powiększył się rozmiar
zgryzot. Czas właściwy nie nastąpił, życie nas oszukało. Bodaj największym
nieszczęściem, jakie może sobie uroić ludzki umysł, jest wizja spokojnej i
dostatniej starości na emeryturze. Czeka nas tam tylko seria nieszczęść. Nie
wierzmy w nic dobrego, gdy zegar biologiczny wybije nam sześćdziesiątą godzinę
życia.
Czy to by znaczyło, że nie istnieje czas właściwy w skali makro, umiejscowiony
w przyszłości? Czas, dla którego warto się starać, aby do niego dotrwać?
Czy jest taki czas? Wszakże nie musi być to czas emerytury. Może być to
wieloletni proces kształcenia się – dla zawodu, wieloletnie doświadczenie
zawodowe, które przynosi status społeczny i pieniądze, wychowanie potomstwa,
napisanie książki, stworzenie dzieła sztuki, kupienie mieszkania. Wszędzie tam,
gdzie jest wielki finał długiej historii. Generalnie wszyscy bierzemy czynny
udział w jakiejś długofalowej narracji. Pytanie tylko, czy każdy z nas
spodziewa się odetchnąć na szczycie pagórka, czy przysiądzie pod drzewem i
dozna przypływu zadowolenia z siebie, czy też przystanie tylko, spojrzy w dal i
powie sobie: „Idę tam, stamtąd będzie lepszy widok”. Czy jest taki finał
historii, który nas zadowoli? Na pewno nie ma. Zawsze mogłoby być lepiej,
inaczej, gdzieś indziej. Niemniej, nie można porzucać nawet tych marnych starań
mających nas doprowadzić na szczyt pagórka. Zdaję sobie sprawę, że brzmię w tej
chwili jak ksiądz prawiący kazanie ku pokrzepieniu serc.
Pokrętna logika tego
wywodu prowadzi do słodko-gorzkiej konkluzji: czas właściwy w skali makro,
umiejscowiony w przyszłości, nie przyniesie pokładanych w niego nadziei;
niemniej koniecznym w życiu jest podejmowanie długoterminowych wysiłków, gdyż
bez nich może być jeszcze gorzej. Nie będzie jednak zadowolenia przy ich
osiągnięciu, i na to trzeba się nastawić. Krzewię tutaj pesymizm umiarkowany –
mianowicie wieloletnie męki zostaną zwieńczone poczuciem rozczarowania.
Będę jednak niesprawiedliwy, jeśli pominę pewną grupę
ludzi czerpiących radość z wyniku swoich wieloletnich męczarni na drodze „do
uzyskania czegoś w życiu”. Gdy na nich patrzę i słucham, mam wrażenie, jakoby
bez względu na uzyskane bogactwa i ilość spłodzonych dzieci pozostawaliby
zawsze tacy sami. Zadowolenie z życia płynie u nich z wewnętrznej siły, i czy
byliby bogaci, czy biedni, z siedmiorgiem dzieci lub bezpłodni, dumnie i z
uśmiechem wyprężaliby swoją nagą pierś. Lecz może się mylę, może ich piersi są
napełnione powietrzem własnych osiągnięć, a nie wrodzonym optymizmem?
Wracając do postawionego na wstępie pytania: „Który to
jest ten moment, chwila, czas, dla którego żyję, dla którego staram się dotrwać
i przeżywać jako zwieńczenie życia?” – skala makro opowiada o „czasie po”
jakimś przełomowym wydarzeniu, które (w intencji) ma zmienić formę naszego
bycia w tym życiu. Widziane z daleka budzi pożądanie, oglądane z bliska gdzieś
rozpływa się. Zwróciłem uwagę na przykład „czasu bycia na emeryturze”, ale czy
z pozostałymi przypadkami musi być równie tragicznie?
Weźmy na przykład dążenie do osiągnięcia sukcesu –
„czas przejściowy skali makro” – i życie po osiągnięciu zamierzonego sukcesu –
„czas właściwy skali makro”. Życie „po” jakimś długo oczekiwanym wydarzeniu,
jako czas właściwy skali makro, to modus bycia, który przez długie lata był
zakorzeniony w naszej wyobraźni i egzystował w formie czasu przejściowego aż do
momentu ujawnienia. Właściwie miał być to motyl przepoczwarzający się z larwy.
Przykładem może być postać Martina Edena, który dążył
do bycia pisarzem (larwa), a kiedy tego dokonał (motyl), utopił się w morzu.
Sukces nie przyniósł mu „spełnienia”, a tylko rozczarowanie. Podobnie u Jaya
Gatsby’ego, gdzie ten walczył o bogactwo i prestiż, i osiągnąwszy to,
opuszczony przez wszystkich i zawiedziony daremnością swoich wysiłków, umarł w
pustce samotności. Czy nie było również podobnie w Śmierci komiwojażera Artura
Millera? Czy Willy był czymś więcej niźli cytryną z wolna wyciskaną przez mit
sukcesu, w który uwierzył, aby na końcu polecieć na gnój z całą resztą
wyciśniętych cytryn? A czy Witold z Kosmosu Gombrowicza, w osiąganiu
sukcesu postrzeganego jako ład i wyższy porządek, natrafił na coś więcej li
tylko nicość? A ile takich przykładów było u Balzaca? Czy ktoś jeszcze pamięta
Ojca Goriot, który, złożywszy na ołtarzu serce i majątek dla swoich córek,
umarł w zasmuceniu, opuszczony? A ten młody Eugeniusz z tej samej powieści? Aby
wejść w wyższe sfery arystokracji Paryża, zatraca się bez imentu. A już
najdonioślejszym wkładem w tej dziedzinie jest powieść Stracone złudzenia.
Tam również postać poety Lucjana, z jego aspiracjami dostania się na szczyty
szanowanych kręgów paryskiej elity, maluje przed nami oblicze sukcesu. I czym
jest owy sukces? Wyobraź sobie, że wychodzisz na Olimp, ale miast tego
pochłania cię masowy grób z tysiącem gnijących ciał, i rzecz jasna – stajesz
się jednym z nich, czyli odnosisz sukces w społeczeństwie. U samego Balzaca to
częsty motyw; czas przejściowy długofalowy przynosi wyniszczenie, gdy dociera
do czasu właściwego. W każdej jego powieści napotykamy na podobny wzór. Mówi on
tyleż samo o świecie naszych dążeń, co i o samym autorze, którego losy składały
się ze strzępków jego literackich postaci.
Mimo całej tragedii milionów podobnych im losów - pisanych
na karteczkach, przez obłąkanego, śmiejącego się demiurga, kreślonych w postaci
małych koślawych acz oryginalnych wzorów, i wrzucanych przez niego naprędce w
ogień ku swojej uciesze - można doszukać się w ich dążeniach zbawczego ziarna
sensu. Czy jest nam bowiem wiadomo ilu było Martinów Edenów, którzy na zawsze
pozostali larwą, i jako larwa zostali połknięci przez czarnego ptaka
powszechnej niepamięci? Ilu było Gatsbych, którzy nigdy się nie wzbogacili i
umarli w nędzy całe dekady wcześniej? Ilu było Willich Artura Millera nie
wierzących w mit sukcesu ale za to przedwcześnie kończących jako martwi
alkoholicy leżąc w rynsztokach? A ilu było Witoldów, którzy nigdy nie dążyli do
rozwikłania żadnej tajemnicy, których umysły przedwcześnie obumarły nie wierząc
w żaden sens, i za to zawiśli na strychowym obelkowaniu? Czy wiesz ile było
Karenin nie decydujących się na wielką miłość i pozostających do uwiędnięcia w
bezpiecznym gorsecie norm obyczajowych? Ile milionów nie podniosło się dla
pogoni za złudzeniem i cichuteńko sczezło drżąc na ciemnym, zimnym i wilgotnym
poddaszu, na wąskiej przestrzeni wykrojonego przez siebie świata? Samych
Balzaców było setki ale tylko jeden pozostawił po sobie jakiś dorobek.