niedziela, 3 listopada 2024

„Czas przejściowy w skali makro” a „czas właściwy w skali makro”, czyli zgłębianie refleksji o czasie naszego życia.

Mówiąc o czasie przejściowym w skali makro i czasie właściwym w skali makro możemy widzieć całe mrowie zmarnowanego życia ludzkiego. Otaczamy się nim. Przeciętny człowiek bywa największym dekadentem, a z ust takiego nasłuchałem się na życie największych złorzeczeń. Okazuje się, że cały trud włożony w czas właściwy, umiejscowiony w depozycie przyszłości, staje się czekiem bez pokrycia: mąż umiera na zawał, dzieci wyjeżdżają i odwiedzają matkę raz do roku, jedno z nich umiera na raka piersi, uroda przeminęła, ciało zwiotczało i sflaczało, popędy zanikły, psy i koty poumierały, koleżanki rozlazły się lub poumierały, mieszkanie podupadło jak stara cywilizacja. Czas przejściowy trwa nadal – nic się nie zyskało, tylko powiększył się rozmiar zgryzot. Czas właściwy nie nastąpił, życie nas oszukało. Bodaj największym nieszczęściem, jakie może sobie uroić ludzki umysł, jest wizja spokojnej i dostatniej starości na emeryturze. Czeka nas tam tylko seria nieszczęść. Nie wierzmy w nic dobrego, gdy zegar biologiczny wybije nam sześćdziesiątą godzinę życia.

Czy to by znaczyło, że nie istnieje czas właściwy w skali makro, umiejscowiony w przyszłości? Czas, dla którego warto się starać, aby do niego dotrwać? Czy jest taki czas? Wszakże nie musi być to czas emerytury. Może być to wieloletni proces kształcenia się – dla zawodu, wieloletnie doświadczenie zawodowe, które przynosi status społeczny i pieniądze, wychowanie potomstwa, napisanie książki, stworzenie dzieła sztuki, kupienie mieszkania. Wszędzie tam, gdzie jest wielki finał długiej historii. Generalnie wszyscy bierzemy czynny udział w jakiejś długofalowej narracji. Pytanie tylko, czy każdy z nas spodziewa się odetchnąć na szczycie pagórka, czy przysiądzie pod drzewem i dozna przypływu zadowolenia z siebie, czy też przystanie tylko, spojrzy w dal i powie sobie: „Idę tam, stamtąd będzie lepszy widok”. Czy jest taki finał historii, który nas zadowoli? Na pewno nie ma. Zawsze mogłoby być lepiej, inaczej, gdzieś indziej. Niemniej, nie można porzucać nawet tych marnych starań mających nas doprowadzić na szczyt pagórka. Zdaję sobie sprawę, że brzmię w tej chwili jak ksiądz prawiący kazanie ku pokrzepieniu serc. 

Pokrętna logika tego wywodu prowadzi do słodko-gorzkiej konkluzji: czas właściwy w skali makro, umiejscowiony w przyszłości, nie przyniesie pokładanych w niego nadziei; niemniej koniecznym w życiu jest podejmowanie długoterminowych wysiłków, gdyż bez nich może być jeszcze gorzej. Nie będzie jednak zadowolenia przy ich osiągnięciu, i na to trzeba się nastawić. Krzewię tutaj pesymizm umiarkowany – mianowicie wieloletnie męki zostaną zwieńczone poczuciem rozczarowania.

Będę jednak niesprawiedliwy, jeśli pominę pewną grupę ludzi czerpiących radość z wyniku swoich wieloletnich męczarni na drodze „do uzyskania czegoś w życiu”. Gdy na nich patrzę i słucham, mam wrażenie, jakoby bez względu na uzyskane bogactwa i ilość spłodzonych dzieci pozostawaliby zawsze tacy sami. Zadowolenie z życia płynie u nich z wewnętrznej siły, i czy byliby bogaci, czy biedni, z siedmiorgiem dzieci lub bezpłodni, dumnie i z uśmiechem wyprężaliby swoją nagą pierś. Lecz może się mylę, może ich piersi są napełnione powietrzem własnych osiągnięć, a nie wrodzonym optymizmem?

Wracając do postawionego na wstępie pytania: „Który to jest ten moment, chwila, czas, dla którego żyję, dla którego staram się dotrwać i przeżywać jako zwieńczenie życia?” – skala makro opowiada o „czasie po” jakimś przełomowym wydarzeniu, które (w intencji) ma zmienić formę naszego bycia w tym życiu. Widziane z daleka budzi pożądanie, oglądane z bliska gdzieś rozpływa się. Zwróciłem uwagę na przykład „czasu bycia na emeryturze”, ale czy z pozostałymi przypadkami musi być równie tragicznie?

Weźmy na przykład dążenie do osiągnięcia sukcesu – „czas przejściowy skali makro” – i życie po osiągnięciu zamierzonego sukcesu – „czas właściwy skali makro”. Życie „po” jakimś długo oczekiwanym wydarzeniu, jako czas właściwy skali makro, to modus bycia, który przez długie lata był zakorzeniony w naszej wyobraźni i egzystował w formie czasu przejściowego aż do momentu ujawnienia. Właściwie miał być to motyl przepoczwarzający się z larwy.

Przykładem może być postać Martina Edena, który dążył do bycia pisarzem (larwa), a kiedy tego dokonał (motyl), utopił się w morzu. Sukces nie przyniósł mu „spełnienia”, a tylko rozczarowanie. Podobnie u Jaya Gatsby’ego, gdzie ten walczył o bogactwo i prestiż, i osiągnąwszy to, opuszczony przez wszystkich i zawiedziony daremnością swoich wysiłków, umarł w pustce samotności. Czy nie było również podobnie w Śmierci komiwojażera Artura Millera? Czy Willy był czymś więcej niźli cytryną z wolna wyciskaną przez mit sukcesu, w który uwierzył, aby na końcu polecieć na gnój z całą resztą wyciśniętych cytryn? A czy Witold z Kosmosu Gombrowicza, w osiąganiu sukcesu postrzeganego jako ład i wyższy porządek, natrafił na coś więcej li tylko nicość? A ile takich przykładów było u Balzaca? Czy ktoś jeszcze pamięta Ojca Goriot, który, złożywszy na ołtarzu serce i majątek dla swoich córek, umarł w zasmuceniu, opuszczony? A ten młody Eugeniusz z tej samej powieści? Aby wejść w wyższe sfery arystokracji Paryża, zatraca się bez imentu. A już najdonioślejszym wkładem w tej dziedzinie jest powieść Stracone złudzenia. Tam również postać poety Lucjana, z jego aspiracjami dostania się na szczyty szanowanych kręgów paryskiej elity, maluje przed nami oblicze sukcesu. I czym jest owy sukces? Wyobraź sobie, że wychodzisz na Olimp, ale miast tego pochłania cię masowy grób z tysiącem gnijących ciał, i rzecz jasna – stajesz się jednym z nich, czyli odnosisz sukces w społeczeństwie. U samego Balzaca to częsty motyw; czas przejściowy długofalowy przynosi wyniszczenie, gdy dociera do czasu właściwego. W każdej jego powieści napotykamy na podobny wzór. Mówi on tyleż samo o świecie naszych dążeń, co i o samym autorze, którego losy składały się ze strzępków jego literackich postaci.

Mimo całej tragedii milionów podobnych im losów - pisanych na karteczkach, przez obłąkanego, śmiejącego się demiurga, kreślonych w postaci małych koślawych acz oryginalnych wzorów, i wrzucanych przez niego naprędce w ogień ku swojej uciesze - można doszukać się w ich dążeniach zbawczego ziarna sensu. Czy jest nam bowiem wiadomo ilu było Martinów Edenów, którzy na zawsze pozostali larwą, i jako larwa zostali połknięci przez czarnego ptaka powszechnej niepamięci? Ilu było Gatsbych, którzy nigdy się nie wzbogacili i umarli w nędzy całe dekady wcześniej? Ilu było Willich Artura Millera nie wierzących w mit sukcesu ale za to przedwcześnie kończących jako martwi alkoholicy leżąc w rynsztokach? A ilu było Witoldów, którzy nigdy nie dążyli do rozwikłania żadnej tajemnicy, których umysły przedwcześnie obumarły nie wierząc w żaden sens, i za to zawiśli na strychowym obelkowaniu? Czy wiesz ile było Karenin nie decydujących się na wielką miłość i pozostających do uwiędnięcia w bezpiecznym gorsecie norm obyczajowych? Ile milionów nie podniosło się dla pogoni za złudzeniem i cichuteńko sczezło drżąc na ciemnym, zimnym i wilgotnym poddaszu, na wąskiej przestrzeni wykrojonego przez siebie świata? Samych Balzaców było setki ale tylko jeden pozostawił po sobie jakiś dorobek. 

 

 

sobota, 2 listopada 2024

„Czas przejściowy” a „czas właściwy” cz.1

 

Życie stawia przede mną w kółko jedno i to samo pytanie: „Który to jest ten moment, chwila, czas, dla którego żyję, dla którego staram się dotrwać i przeżywać jako zwieńczenie życia?”. Pytanie to przychodzi w pracy, podczas czytania książek, podczas biegu, jazdy rowerem — niemal w każdych okolicznościach. Zwykle codzienność dostarcza mi odpowiedzi przeczącej, jakoby nie był to „ten czas, dla którego żyję”, ale czas przejściowy, mający do niego prowadzić.

Życie rozłamuje się na „czas przejściowy” i „czas właściwy”. „Czas właściwy” to sanktuarium, do którego się udaję; tam spełnia się życie. W czasie przejściowym z kolei „przeczekuje” się. Jeden czas nie mógłby istnieć bez drugiego. Czas przejściowy to niewolnik czasu właściwego — on dla niego pracuje.

Zapewne różnie to bywa u każdego z nas, co do mnie jednak, mogę powiedzieć z pełną jasnością, że praca dla pieniędzy to w najczystszej formie „czas przejściowy”. Nie ma dla mnie innego, bardziej jaskrawego czasu, który byłby taką odwrotnością czasu właściwego. Ale nie musi tak być. Niektórzy czas pracy dla pieniędzy postrzegają jako sens, cel życia – jako czas właściwy. Szczęśliwym zapewne musi być taki osobnik, bowiem większość życia spędzamy w pracy. Osobiście dzieli mnie jednak od nich nieskończona przepaść.

Czas przejściowy może się rozciągać na różnych płaszczyznach jestestwa człowieka. Może być wszędzie i nigdzie. Nie sposób podać choćby jednego przykładu, pod którym podpisałby się każdy z nas. Można jedynie snuć domysły, przypuszczać, co stanowić może materiał dla czasu przejściowego, a co dla czasu właściwego.

Wstępnie czas przejściowy można podzielić według skali makro i mikro. W skali makro, na przykład, życie doczesne będzie czasem przejściowym do życia wiecznego, praca przez czterdzieści lat będzie czasem przejściowym do czasu właściwego na emeryturze, cały rok — dla urlopu, wychowywanie dziecka — dla jego samodzielności, studiowanie — dla tytułu, pracy, wiedzy, mądrości, pisanie książki — dla jej wydania. Generalnie skala makro w czasie przejściowym to długoterminowy proces, mający doprowadzić do czegoś pożądanego, wyczekiwanego w życiu człowieka.

Kryje się w tym jednak pewne zagrożenie. Można być zapatrzonym w tę dal, gdzie czeka nagroda, zwieńczenie trudów, a po drodze zmarnować czas, życie nam dane, biorąc je za czas przejściowy. Czyż każdy z nas nie zna choćby jednego przykładu człowieka, który przez całe życie mówił o przejściu na emeryturę, a gdy to nastąpiło, nie może sobie znaleźć miejsca i z tęsknotą wspomina minione lata pracy, miotając się w próżni? Po wielu latach ciężkiej pracy może nas czekać rozczarowanie. Traktowanie całych lat, a nawet dekad, tylko jako stan przejściowy, nie może nikomu wyjść na zdrowie, i rozsądnym byłoby robić w makroskali przystanki, tysiące przystanków, aby nasza świadomość mogła się zatrzymać i z uczuciem wspaniałości przeżywać czas właściwy, ku któremu żyje. Należy go jednak najpierw stworzyć, określić i wyznaczyć te małe granice dla zbawienia duszy.

 

czwartek, 31 października 2024

Powolny proces „zanikania”

 

Ostatnio w moim życiu prawdopodobieństwo napisania czegoś i umieszczenia tutaj jest podobne do warunków, jakie muszą zostać spełnione, aby powstało życie na ziemi. Aby móc zachować zdrową osobowość, abym w ogóle mógł mieć z nią kontakt, musiałbym pisać codziennie, a jak widać, ostatni wpis mam z dziewiętnastego maja. Stan, jaki towarzyszy mi, gdy mam coś napisać, przypomina zawieszenie człowieka stojącego na klifie, aby skoczyć z dużej wysokości w nieznaną głębię.

Dlaczego tak się dzieje? „Zanikam”; czas mnie z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, uśmierca i nie mam siły temu zapobiec. Najlepiej obrazuje to przykład mojego spotkania z dawnym kolegą sprzed czterech lat. Nie widzieliśmy się osiem lat i postanowiłem się z nim umówić na kawę. Byłem pewien, że to spotkanie uruchomi we mnie jakieś stare tryby, które zostały chwilowo zablokowane, odkąd przestałem mieć kontakt ze znajomymi. Stało się jednak inaczej. Niczym w ciężkim śnie próbowałem „odtworzyć” wiedzę o sobie, zakopaną w przeszłości, aby uwiarygodnić siebie, by „ja” to nadal było „ja”.

To tak, jakbyś śnił, że idziesz na egzamin, ale nie nauczyłeś się na niego, a tym, co zdajesz, jesteś „ty”. Jednak nie masz żadnej wiedzy ani styczności z tą wiedzą. Twoje „ty” jest odległe, zamazane, i nie możesz dostrzec nawet jednego zdania na nim wypisanego. Improwizujesz gorączkowo, aby egzaminujący cię przepuścił, ale nie może tego zrobić. Nic nie wiesz. Jest ci wstyd, bo nie zdołałeś „się” obronić. On to wiedział, ale nie pomógł mi. Powoli się ode mnie odwrócił. Nie ma litości dla kogoś, kto „zanika”.

Jest to poczucie, że powoli tracisz wszystko to, kim lub czym byłeś, i nie wiesz, co mówić ani jak się zachować, nawet wśród ludzi, z którymi wiele się przeżyło. Ostatnimi laty zdarzyło mi się to wielokrotnie. To przerażające uczucie jest jak dotknięcie zamrażającej wszystko pustki. Lecz o wiele cięższa jest świadomość, że „oni” to widzą i przejdą obok ciebie, tak jak przechodzi się obok beznogiego, brudnego żebraka, który jest troszkę do ciebie podobny.

Zmiana ta zaszła gruntownie i zdaje mi się nieodwracalna. Z kogoś, kto miał osobowość możliwą do ujawnienia, przeistoczyłem się w wielkie, nieruchome, milczące, nasłuchujące i rozumujące UCHO.

Z początku przyjąłem tę rolę z jakiejś dziwnej uprzejmości, w którą wierzę, polegającej na tym, aby dobrze wysłuchać drugiego człowieka, dopytać go o życie w taki sposób, aby poczuł się słuchany, doceniony, dowartościowany samym tym faktem, że ktoś chce o nim słuchać, że ktoś potrafi się „dziwić jego historią”. Jedno potrafię naprawdę dobrze robić – wcielać się w tę rolę. Pozwalam innym rozwijać się naturalnie w mojej obecności i raduje mnie to, jakbym patrzył na rosnącą roślinę; jednocześnie sam pozostaję w cieniu… i więdnę.

Zdaje się, że po części wynika to nie tylko z mojej empatii – „chcę rzeczywiście, aby ktoś się poczuł słuchany, doceniony, dowartościowany i przez to zadowolony, szczęśliwy” – ale też z cichej nadziei, że kiedyś również ktoś tak postąpi w stosunku do mnie, z pragnienia, bym był kiedyś przez kogoś właśnie tak potraktowany. Nigdy mi się to nie przytrafiło. NIGDY. Tylko raz, gdy poszedłem do psychoterapeuty, ale to się nie wlicza, bo kosztowało 150 zł. Właściwie pobrzmiewa w tym zachowaniu maksyma: „traktuj innych tak, jakbyś sam chciał być traktowany”. Słuchacz, którego nikt nie chce słuchać. Droga do unicestwienia własnego „ja”.

Jest w tym moim zachowaniu też trochę mądrości, a przynajmniej tak mi się to kiedyś wydawało. Pamiętam dokładnie pierwszą sytuację, w której „zrezygnowałem z siebie” na rzecz komfortu drugiej osoby. Kolega opowiadał mi o pewnej teorii umysłu i, zamiast opowiedzieć mu o innej, która wydawała mi się bardziej trafna, zrezygnowałem z tego zamiaru i, gdy przyszła moja kolej na odezwanie się, zacząłem dopytywać go o tę teorię i zachwalać ją, że jest bardzo obiecująca i przekonująca. Wtedy on jeszcze bardziej się rozwinął, a ja jeszcze bardziej go zachęcałem. Nastąpiło wówczas moje pierwsze poważne wejście w cień, z którego do dzisiaj nie wyszedłem.

Zachowanie to miało tyleż z zachowania mędrca, co i z zachowania głupca. Poczułem się bardzo komfortowo z faktem, że nie muszę się wysilać nad odpowiedzią, nad jakimś kontratakiem, a przy tym czynię drugą duszę szczęśliwszą. Jednak zarazem straciłem w oczach tego człowieka trochę na poważaniu, ponieważ byłem niczym student słuchający profesora. Później faktycznie człowiek ten stracił do mnie szacunek. Jednakże ten rozpoczęty nawyk pozostał. Wraz z zamienianiem się w „Ucho” powoli traciłem zdolność wypowiadania się – może też dlatego, że nikt mnie o to nie prosił.

Przynajmniej od dziesięciu lat nie istnieje inaczej jak tutaj, tylko tutaj coś mnie słyszy – ja sam. Mogę się spowiadać tylko sobie, ale i tego nie czynię. Postępująca, nicościująca pustka chce mnie pochłonąć, a ja resztką sił wchodzę na ostatnie łyse drzewo bez korzeni zawieszone w próżni. To złowrogie „coś” zamraża po kolei drzwi do wszystkich komnat w moim zamku zwanym jaźnią.

 

niedziela, 19 maja 2024

Refleksje z marginesu cz.1

Dosyć często zadaję sobie to pytanie: czy lepiej byłoby „żyć lepiej kiedyś”, i już od dawna nie żyć, czy żyć, jak żyję teraz, ale żyć? Tylko co mogłoby znaczyć to „żyć lepiej kiedyś”? W grę wchodzi tylko kilka możliwości: być XIX-wiecznym pisarzem, XIX-wiecznym filozofem, bądź doskonałym wojownikiem jakiegoś germańskiego plemienia walczącego przeciw Rzymowi. Cała reszta odpada. Jeśli mógłbym się zamienić z życiem obecnym, to pewnie podpisałbym cyrograf. Tylko jaki pożytek z życia „którego już dawno nie ma”? Byłby, w czasie jego przeżywania. Podobnie jak to, i tak jak to, stanie się nieobecne, nieistniejące, nieznaczące w przyszłości. Jeżeli brać odległą przyszłość jako kryterium (co z reguły czynię), to między życiem minionym kiedyś a obecnym zachodzi znak równości. Różnicę nadaje jedynie skala intensywności jego przeżywania.

Tylko dlaczego ma mnie interesować to, że w odległej przyszłości to obecne, moje życie, nie będzie istniało w żadnej formie i przez to, w tej chwili, traci na znaczeniu? Mam tendencję do wybiegania wieki naprzód i wieki wstecz. Między wszystkimi tymi wiekami stawiam znak równości. Czy to by znaczyło, że każdy żywot w każdym wieku byłby równie marny, mało znaczący? Jeden może być bardziej znaczący od drugiego: ten, którego nie ma, od tego, który jest, lub ten, który jest, mniej znaczący może być od tego, który nastanie. Ja mam własne kryterium, które odnoszę do siebie. Co jest znaczące dla każdego, to jego osobista rzecz. Nie twierdzę więc, że żywot XV-wiecznej karmelitanki bosej jest mniej znaczący od żywota Cyndi Lauper (do diabła, ona ma już 70 lat). To, co piszę, nie musi odnosić się poza mnie samego, ale może — i nie zamierzam z nikim o nic się spierać.

Dlaczego nie byłoby lepiej być kimś, kto miał harem tysiąca pięknych kobiet, niż być biednym XIX-wiecznym pisarzem? Z całym szacunkiem dla płci pięknej, uważam, że sfera ducha stoi wyżej od wyżycia seksualnego i odmówiłbym przyjęcia takiego haremu na rzecz talentu, który doprowadziłby mnie do napisania w nędzy wspaniałej powieści. Choć pewnie zadawałbym sobie pytanie: „W imię czego to poświęcenie?” To osobna, wielka kwestia nosząca imię: W IMIĘ CZEGO, na którą należy poświęcić znacznie więcej uwagi i czasu.

Wracając do postawionego pytania, czy: „lepiej byłoby żyć lepiej kiedyś, i już od dawna nie żyć, czy żyć, jak żyję teraz, ale żyć?” warto byłoby przyjrzeć się baczniej jego drugiej części — „żyć, jak żyję teraz, ale żyć”. Można śmiało powiedzieć, że owo „żyć, jak żyję teraz” może ulec poprawie i zyskać na znaczeniu, więc podpisanie cyrografu z diabłem o przeniesienie do germańskiego plemienia w przyszłości mogłoby nie dojść do skutku. Mógłbym się kiedyś rozmyślić co do tego. Nie stawiam sobie wielkiej konkurencji, jeśli mowa o „zamianie swego życia na inne, gdzieś, kiedyś”.

Przemierzając wieki wstecz i wprzód, zwłaszcza wstecz, nie mogę nacieszyć się ogromem dóbr kulturowych i technologicznych, do których mam obecnie dostęp. Przykładowo, to, że „biegam po górach i lesie słuchając audiobooka lub zespołu Mgła i robię to dla zdrowia” jest zdarzeniem, które nie mogłoby się wydarzyć w innej epoce lub dekadzie. Nikt nie biegał po lesie (chyba że za zwierzyną lub za Rzymianami w Lesie Teutoburskim), nikt przy tym nie „słuchał książki” ani zespołu black metalowego. Jest to jeden ze szczytowych momentów szczęścia w życiu, jakie mogę zaznać, i odpowiada za to „czas, w którym żyję”. To są poboczne korzyści z życia współczesnego. Przykładów takich jest ogrom.

„Żyć, jak żyję teraz, ale żyć”, nawet bez sukcesów na jakiejkolwiek płaszczyźnie, zdaje się być bardziej znaczące dla mnie niż życie „kiedyś, gdzieś”, w milionach możliwości ludzkich żywotów — głównie przez pomyślną fuzję kultury, technologii i możliwości użycia ciała, jakie obecnie można doświadczać. „Żyć, jak żyję teraz, ale żyć” to jeden z wielkich tematów, nad którymi warto pomedytować.

 

 

piątek, 17 maja 2024

rozmyślania przy czterdziestych urodzinach

 

Dzisiaj akurat kończę 40 rok życia. Nie jest to dobra nowina, ale do wyboru mamy albo kończyć czterdzieści lat albo nie kończyć, i odejść wcześniej, z własnej woli bądź wbrew niej. Nasuwa się pytanie, czy właściwie przeżyłem ostatnie dwadzieścia lat.

Traktuje swoje życie zawsze jako minione. Nie potrafię inaczej na nie patrzeć, jak na dokonane kiedyś, skończone, zapomniane, nieistniejące. Czas między narodzinami i śmiercią to narysowane kółeczko, w środku puste. Oto cała jego treść. Jedyne miejsce gdzie mogę być sobą, to tutaj. Takim, jakim chcę. Oto moje kółeczko, które na swój sposób powoli wypełniam treścią.

Na pewno w ten sposób łagodzę swój lęk przed nieistnieniem. To jedyny sposób na jaki mnie stać. Bowiem nie należy liczyć na pamięć innych, nawet tych najbliższych. Co może powiedzieć choćby najlepszy twój przyjaciel po twojej śmierci? Jedno zdanie, które nie zawiera nic. Powie coś w rodzaju „w sumie to był fajny gość”. Trzeba coś powiedzieć samemu o sobie, napisać, inaczej skazujesz siebie na absolutną zagładę. Nikt o tobie nie będzie myślał gdy umrzesz, ani rozmawiał o tobie, ani ciebie wspominał, a pisząc coś, (zawsze) będzie można do tego wrócić.  

Jako, że nie wierzę w duszę i wiem, że czeka mnie wieczna nicość, próbuję duszę własną stworzyć tutaj. To moja jedyna dusza, która się jakoś ujawnia.

Nie pisząc, tkwię w straszliwej pustce. Częściowo wypełniam ją książkami, ale to osobny temat. Nie piszę gdyż straciłem wiarę w siebie i chcę ją odbudować, w przeciwnym razie będzie coraz gorzej. Jest już źle ale może się z tego wygrzebię.