czwartek, 31 października 2024

Powolny proces „zanikania”

 

Ostatnio w moim życiu prawdopodobieństwo napisania czegoś i umieszczenia tutaj jest podobne do warunków, jakie muszą zostać spełnione, aby powstało życie na ziemi. Aby móc zachować zdrową osobowość, abym w ogóle mógł mieć z nią kontakt, musiałbym pisać codziennie, a jak widać, ostatni wpis mam z dziewiętnastego maja. Stan, jaki towarzyszy mi, gdy mam coś napisać, przypomina zawieszenie człowieka stojącego na klifie, aby skoczyć z dużej wysokości w nieznaną głębię.

Dlaczego tak się dzieje? „Zanikam”; czas mnie z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, uśmierca i nie mam siły temu zapobiec. Najlepiej obrazuje to przykład mojego spotkania z dawnym kolegą sprzed czterech lat. Nie widzieliśmy się osiem lat i postanowiłem się z nim umówić na kawę. Byłem pewien, że to spotkanie uruchomi we mnie jakieś stare tryby, które zostały chwilowo zablokowane, odkąd przestałem mieć kontakt ze znajomymi. Stało się jednak inaczej. Niczym w ciężkim śnie próbowałem „odtworzyć” wiedzę o sobie, zakopaną w przeszłości, aby uwiarygodnić siebie, by „ja” to nadal było „ja”.

To tak, jakbyś śnił, że idziesz na egzamin, ale nie nauczyłeś się na niego, a tym, co zdajesz, jesteś „ty”. Jednak nie masz żadnej wiedzy ani styczności z tą wiedzą. Twoje „ty” jest odległe, zamazane, i nie możesz dostrzec nawet jednego zdania na nim wypisanego. Improwizujesz gorączkowo, aby egzaminujący cię przepuścił, ale nie może tego zrobić. Nic nie wiesz. Jest ci wstyd, bo nie zdołałeś „się” obronić. On to wiedział, ale nie pomógł mi. Powoli się ode mnie odwrócił. Nie ma litości dla kogoś, kto „zanika”.

Jest to poczucie, że powoli tracisz wszystko to, kim lub czym byłeś, i nie wiesz, co mówić ani jak się zachować, nawet wśród ludzi, z którymi wiele się przeżyło. Ostatnimi laty zdarzyło mi się to wielokrotnie. To przerażające uczucie jest jak dotknięcie zamrażającej wszystko pustki. Lecz o wiele cięższa jest świadomość, że „oni” to widzą i przejdą obok ciebie, tak jak przechodzi się obok beznogiego, brudnego żebraka, który jest troszkę do ciebie podobny.

Zmiana ta zaszła gruntownie i zdaje mi się nieodwracalna. Z kogoś, kto miał osobowość możliwą do ujawnienia, przeistoczyłem się w wielkie, nieruchome, milczące, nasłuchujące i rozumujące UCHO.

Z początku przyjąłem tę rolę z jakiejś dziwnej uprzejmości, w którą wierzę, polegającej na tym, aby dobrze wysłuchać drugiego człowieka, dopytać go o życie w taki sposób, aby poczuł się słuchany, doceniony, dowartościowany samym tym faktem, że ktoś chce o nim słuchać, że ktoś potrafi się „dziwić jego historią”. Jedno potrafię naprawdę dobrze robić – wcielać się w tę rolę. Pozwalam innym rozwijać się naturalnie w mojej obecności i raduje mnie to, jakbym patrzył na rosnącą roślinę; jednocześnie sam pozostaję w cieniu… i więdnę.

Zdaje się, że po części wynika to nie tylko z mojej empatii – „chcę rzeczywiście, aby ktoś się poczuł słuchany, doceniony, dowartościowany i przez to zadowolony, szczęśliwy” – ale też z cichej nadziei, że kiedyś również ktoś tak postąpi w stosunku do mnie, z pragnienia, bym był kiedyś przez kogoś właśnie tak potraktowany. Nigdy mi się to nie przytrafiło. NIGDY. Tylko raz, gdy poszedłem do psychoterapeuty, ale to się nie wlicza, bo kosztowało 150 zł. Właściwie pobrzmiewa w tym zachowaniu maksyma: „traktuj innych tak, jakbyś sam chciał być traktowany”. Słuchacz, którego nikt nie chce słuchać. Droga do unicestwienia własnego „ja”.

Jest w tym moim zachowaniu też trochę mądrości, a przynajmniej tak mi się to kiedyś wydawało. Pamiętam dokładnie pierwszą sytuację, w której „zrezygnowałem z siebie” na rzecz komfortu drugiej osoby. Kolega opowiadał mi o pewnej teorii umysłu i, zamiast opowiedzieć mu o innej, która wydawała mi się bardziej trafna, zrezygnowałem z tego zamiaru i, gdy przyszła moja kolej na odezwanie się, zacząłem dopytywać go o tę teorię i zachwalać ją, że jest bardzo obiecująca i przekonująca. Wtedy on jeszcze bardziej się rozwinął, a ja jeszcze bardziej go zachęcałem. Nastąpiło wówczas moje pierwsze poważne wejście w cień, z którego do dzisiaj nie wyszedłem.

Zachowanie to miało tyleż z zachowania mędrca, co i z zachowania głupca. Poczułem się bardzo komfortowo z faktem, że nie muszę się wysilać nad odpowiedzią, nad jakimś kontratakiem, a przy tym czynię drugą duszę szczęśliwszą. Jednak zarazem straciłem w oczach tego człowieka trochę na poważaniu, ponieważ byłem niczym student słuchający profesora. Później faktycznie człowiek ten stracił do mnie szacunek. Jednakże ten rozpoczęty nawyk pozostał. Wraz z zamienianiem się w „Ucho” powoli traciłem zdolność wypowiadania się – może też dlatego, że nikt mnie o to nie prosił.

Przynajmniej od dziesięciu lat nie istnieje inaczej jak tutaj, tylko tutaj coś mnie słyszy – ja sam. Mogę się spowiadać tylko sobie, ale i tego nie czynię. Postępująca, nicościująca pustka chce mnie pochłonąć, a ja resztką sił wchodzę na ostatnie łyse drzewo bez korzeni zawieszone w próżni. To złowrogie „coś” zamraża po kolei drzwi do wszystkich komnat w moim zamku zwanym jaźnią.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz