piątek, 30 czerwca 2017

dnia 29-go czerwca 2017


O jutrzence, gdzie nie było już pełnej nocy ani też widnego poranka, mała ptaszyna pozbawiona wszelkiej bojaźni dobijała się do mych drzwi balkonowych. Zdjęty zdziwieniem ściągnąłem się z łóżka, odziałem i stanąłem przy niej. Nieznacznie postąpiła ode mnie na kilka kciuków długości i powtórzywszy ten manewr kilkukrotnie, w końcu przystanęła tuż przy mnie. Nachyliłem się nad tym stworzeniem i czując jak nie robi sobie nic z bliskości, pochwycilem ją. W kopule dłoni trzepotała niewiele przez to wyrażając, skoro tylko uniosłem je nad ogród by mogła pofrunąć, jak przystało na ptaka - ona zatrzymała się niepewna oddalenia się i zwróciła swe ciałko wprost na mnie. Małe pazurki lekko wbijały się w palec wskazujący, na którym stała jak na gałązce niepewnie się kołysząc. Uniosłem ją na wysokość oczu i z każdej strony oglądałem. Czując ufność tej drobiny powziąłem zamiar poniesienia jej. Ciemnym korytarzem. Schodami. Wszędzie tam trzymała się dzielnie palca i nie zamyślała rozwijać skrzydeł. Walczyłem z lękiem i wnet a bym ją zamknął w sklepieniu dłoni ale to opanowałem i nie tylko dotarłem na ogród lecz i tchnięty dobrą nadzieją przekroczyłem jego granice i ciągle oczą nie dając wiary, dotarłem na polanę, skąd już tylko wielkie połacia ziem i lasów się ciągnąły. Tam przystanąłem. Czas nadszedł odpowiedni by się wzbił. Patrząc na to wszystko, co przed nim stało otworem, nadal trzymał się mej skóry. Tyle radości dał mi tym, co i trwogi. Nie mogąc przecież tak dłużej stać zmusiłem się by go drugą dłonią pochwycić i tak zdjąłem na ziemię. I klnę się na swoje życie i jeśli kłamię, to niech jutro zginę - ale ptak ten będąc już na ziemi odwrócił się w moim kierunku, tak stanął jeszcze chwilę naprzeciw, jakby chcąc bym go w w górę znowu dłonią uniósł, pokrzątał się, zrobił kilka kółek skacząc lekko i tak coraz śmielej nabrawszy rozpędu, śmignął to w prawo, to w lewo i robiąc przeróżne zygzaki oddalił się. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz