wtorek, 22 listopada 2016

Pogrzeb Sąsiada



Na pogrzebie ostatnio byłem w 2009 roku, gdzie w Krakowie chowano wówczas J. Perzanowskiego. Znalazłem się od razu na cmentarzu. Mowę pożegnalną wygłosił Bremer (częściowo jego oponent), natenczas mój wróg numer jeden - zupełnie nieszczerą i nieautentyczną; od... jakim to wielkim logikiem Perzanowski był ...a już nic o tym, jaką to ciekawą osobą, szczerą, otwartą i entuzjastyczną, obdarzoną nieprzeciętnym poczuciem humoru  i wielkim talentem gawędziarskim - najmniej i on przysporzył mi nie lada kłopotów w życiu z ową logiką a może jaśniej - sama to logika uczyniła, logika która w nim zamieszkała, w nim działała, przez niego przemawiała, był on też przez to niejako moim mniejszym wrogiem przez co rozumiem - mocnym punktem oporu, przez który z uczelni byłbym wyleciał. Jednakże wyrobiłem się w tej materii siłą konieczności w granicach normy, co nie wymazało do końca wstydu, jaki od czasu niepowodzeń w sobie nosiłem i chcąc się zrehabilitować na innym polu, dowieść mu że głupcem do końca nie jestem - może to właśnie próżność najmarniejsza - wpisałem się na seminarium o Leibnizu, które już nie dokończył. 

Siedem lat tedy minęło i jestem na innym pogrzebie, też niejako mojego pomniejszego wroga. Gdym raz rozprawiał o tzw. wrogach, jeden światły i bliski mi człowiek wypowiedział mądrą formułkę, która teraz często na myśl mi przychodzi "że wrogów nie szukam na siłę tam gdzie ich nie ma. Jestem przyjacielem wszystkich ludzi!". Zachowam jednak dla sąsiada tytuł pomniejszego wroga przez różne zajścia jakeśmy ze sobą mięli a szczególnie jedno ostatnie; w znanym nam wiejskim zajeździe na tyłach utworzono basen, przy którym wraz z kolegą siedzieliśmy popijając kawę a gdzieś nieopodal wraz z przyjaciółką goniła owego sąsiada córka lat licząca trzynaście, nieszczęściem właściciel zajazdu robił tzw. sesję fotograficzną na potrzeby interesu by na stronie przybytku ując tę atrakcję i zaangażował dzieci oraz młodzież wszelaką, co się tam taplała by pozowali. Po zrobieniu zdjęć zebrał sprzęta i zapadł się w swoim zajeździe. Nie minęło minut dwadzieścia a sąsiad wparował na podwórze i wszczął dochodzenie w sprawie zdjęć. Ktoś mianowicie doniósł mu naprędce, że odbywa się na basenie sesja pornograficzna, w której udział bierze jego nieletnia latorośl, tej zaś na domiar wszystkiego akurat na basenie nie było, co wzmogło w nim jednoznaczne domysły - jakoby sesja została przeniesiona na dywany i tapczany. Po czasie poszukiwań gospodarza w celu wymierzenia mu srogiej nauczki za tak niecne występki powrócił z niczym. Tym jeszcze bardziej rozsierdzony wzrokiem miotającym pioruny szukał współwinnych tego skandalu. Nieszczęsnym trafem padło na nas, biernych domniemanych obserwatorów sesji pornograficznej. Dosiadł się więc spokojnie i wzrokiem kruszącym skały zaczął przesłuchanie w tonie oskarżycielskim. Usiłowaliśmy wyprowadzić sąsiada z błędu jednakże ten wziął to za próbę osłaniania winnych i tym bardziej naciskał by zdradzić mu miejsce gdzie się mogli skrywać. Mając tedy w pamięci różne zajścia o tym, co potrafił w złości wyczyniać ze swoją rodziną a co mogło czekać niczemu niewinną córkę, zagroziłem, że to się źle skończy dla niego jeśli nie przestanie wmawiać wszystkim takich nonsensów i było blisko rękoczynów a zaznaczyć pragnę że ostatnie moje bójki sięgają czasów szkoły podstawowej - to już świadczy o skali mego wzburzenia. Ten nie znając mnie od tej strony zamarł w bezruchu, wstał i odszedł kilkanaście metrów, po czym odwrócił się coś jeszcze perorując. Zrozumiałem, że to wyzwanie na pojedynek i od stołu wstałem w stronę jego się kierując, ten jednakże palcem wskazującym przypomniał, że jest kamera nad nim i odszedł w spokoju. Stąd po incydencie tym uznałem go za pomniejszego wroga i to był ostatni raz gdy go widziałem, nie licząc tych razów kiedy przed domem swoim stał wpatrując się w milczeniu znieruchomiały minutami wprost na mój dom a zdarzało się to później aż nazbyt często. 

Czemuż więc poszedłem na pogrzeb? W chwili uprzytomnienia sobie tego zgonu odczułem i czuję nadal w pewnym rejonie stan pustki, z tej właśnie obecności zamieszkującej zawsze peryferia mojego umysłu, która na miliony lat, na wieki wieków przepadła a była to figura niezwykle barwna. Wiary więc też nie mogłem dać w pierwszej kolejności słowom, później klepsydrze aż doprowadzić mnie to musiało do świadectwa naocznego, chociaż i tam nie wierzyłem, że cokolwiek niosą w trumnie i że to jakieś przedstawienie. 17 listopad godzina 14.15 widzę jak synchronicznie sąsiedztwo z domów wychodzi na pogrzeb. Przybiliśmy na miejsce z moim drogim kolegą o pokolenie całe starszym. Jacyś mężczyźni do nas się przyłączyli nic nie mówiąc i jednego z nich rozpoznałem w osobie właściciela miejscowego sklepu, który przez niego całe dziesięciolecia prowadzony został na skutek zamarcia ruchu zamknięty. Kolega rozpoczął: 

- No i po sąsiedzie

- Wszystkich nas to spotka! każdego! prędzej czy później! 

Byłaby ta prawda nic dla mnie zgoła nie znaczyła ale sposób jej powiedzenia zaniepokoił mnie. Nie było w tonie tym smutku płynącego z gorzkiej konstatacji skończoności naszej egzystencji ale niejako TRIUMF śmierci, która nad nami po równi zapanuje. Stąd uczucie miałem jakby to sama głodna ziemia się o mnie upominała w osobie tego jegomościa chcąc przez to powiedzieć - czekam i na ciebie! Obruszyłem się tą zamierzoną impertynencją i ripostowałem:

- no ja akurat będę żył wiecznie bo jestem ateistą

- HaHa... będzie żył wiecznie! już! ateistą! Haha...dobre...dobre...

- a będę

- dobrze! dobrze! żyj ...HaHa ...żyj! nikt ci nie broni! ...zobaczymy!

Chcąc przybliżyć manierę jego głosu posłużyć się muszę osobą aktora Janusza Rewińskiego - nawiasem mówiąc to prawie jego replika. Z takim to właśnie cynicznym humorystą wszedłem w utarczkę słowną. Popatrywał na mnie jak na wariata z kolei ja wytężyłem całą swoją uwagę na jego kępce włosów na nosie, które dokładnie z czubka wyrastały, przy czym jeden z nich był długi na dobre trzy centymetry. Mówił więc, gdy mnie niecierpliwość ogarniała by jak najszybciej mu to wygolić. Czas nas jednak ponaglił i ciało ludzkie weszło do kościoła. Stanąłem na zewnątrz. Deszcz zaczął padać. Ubrany w cienki płaszcz marzłem niemiłosiernie ale słuchałem, słuchałem na czym polega pogrzeb kościelny i srożej zawieść się nie mogłem. Nie było w tym krzty duchowości, zadumy tylko li ceremonia mszy, od której od dziecka mnie mdli i z wiekiem, choć raz na dekadę tam jestem - mdli coraz mocniej. Hymny, psalmy prowadzone nosowym głosem organisty i homilia pogrzebowa gdzie w dwóch zdaniach ksiądz napomknął o chowanym i to jeszcze w związku z jego spowiedzią, która miała miejsce dwa lata temu, po czym przeszedł do tzw. "prawd wiary dotyczących spraw ostatecznych". Jak bardzo to wszystko nie dotyczyło tego człowieka, wokół którego się zebrano, jak bardzo było wyrwane z kontekstu i swoistości jego żywota, to niewątpliwie doświadczył chyba każdy kto go dobrze znał. Wygłoszenie listy piętnastu nazwisk, które dały na mszę za zmarłego było bodajże punktem kulminacyjnym "uroczystości". Ksiądz głośno, jasno i wyraźnie wymawiał nazwiska a robił to w tonie - dało się odczuć gdy ktoś umiał słuchać - jednoczesnego wyrzutu, upomnienia tym wszystkim, którzy o tę intencję (może jeszcze) się nie pofatygowali. Nasuwają się słowa Petera Sloterdijka dotyczące tzw. selfish systems - w tym kościołów - zawarte w książce "Musisz Życie Swe Odmienić":

Ze strony kościołów nie dało się dotychczas słyszeć, że jedynym ich celem jest zachowanie kościołów...

Piętnaście nazwisk wpłaciło do kościelnej szkatuły pieniądze a wdowa i rodzina grzebanego biedna. Dlaczego nie wejdzie w zwyczaj składka na rzecz tych, których najmocniej nieszczęście dotknęło? Z czystym sumieniem i dwieście złoty bym wdowie dał a tylko pomyśleć, gdyby wszyscy obecni uczynili ten gest aby po prostu - lżej było kobiecie, na której głowie teraz spoczywa cały dom. Miast tego zanieśli po pięćdziesiąt bądź sto złoty księdzu by w odległej przyszłości przy mszy, która i tak ma się odbyć wymówił imię i nazwisko zmarłego by ksiądz miał dodać, że to w jego intencji. 

Wyszedłem wcześniej wraz z towarzyszem i poszliśmy na cmentarz, gdzie dół był wykopany. Grabarze stali nieopodal w ręku dzierżąc łopaty. Jeden z nich, niegdyś dobry chłopak, wiodący obecnie żywot wyrwikufla tłumaczył się ni stąd ni zowąd, że grób płytki bo ziemia piaszczysta się osuwa. Nic podobnego tedy nie zauważyłem. Dół był głęboki na tyle żem z odległości metra odeń dna nie dojrzał. Skonstatowałem się w porę, że nie wypada tak stać bo jak nas spostrzegą to wezmą to za znak tego, żeśmy jako pierwsi czekali na pochówek a tym gorzej jak pochód nas tam zastanie. Zawróciliśmy pod kościół. Wtenczas trumnę wyprowadzono. Kondukt ruszył; przodem najbliżsi zapłakani, reszta bezłzawo. Syn chowanego, mój prawdziwy przyjaciel z czasów kiedy jeszcze potrafiliśmy się śmiać do łez w dzień każdy - też bezłzawo, bardziej gniewnie. Nie wymieniliśmy spojrzeń bo zawsze gdyśmy to robili towarzyszył temu uśmiech - a chciałem uniknąć tej możliwej reakcji, choć powód ten teraz zdaje mi się niedorzeczny. Nie widziałem się z nim od dwunastu lat i byłoby dziwnie się zobaczyć w takich okolicznościach. 

Gdy kondukt zmierzał ku pasku ziemi wyciętej uderzyło mnie to, pojąłem, że i właściwie ceremoniał konieczny gdyby nie był naszpikowany tak programowo obrządkami kościelnymi, gdyby nie był tak zinstytucjonalizowany, zawłaszczony przez kościół; ceremoniał słuszny wprawdzie - gdyby kościół nie maczał w nim swoich brudnych Łap, gdyby nie maczał w ogóle łap w człowieku. Przypominam sobie gdy jako dziecko chowałem swojego psa i ze smutkiem muszę przyznać, że było w tym więcej uroczystej i wzniosłej duchowości niźli w tzw. egzekwii kościelnej. Indywiduum przepada w niej z kretesem, przez co rozumieć należy, iż czas ostatniej drogi, jaki należy w pełni poświęcić zmarłemu, myśleniu o nim i żałowaniu go oraz słuchaniu mów pożegnalnych, jest w zupełności zawłaszczony przez zrutynizowaną, automatycznie wykonywaną przez kapłana - procedurę przy akompaniamencie dekoncentrujących psalmów, hymnów i antyfon; procedurę która programowo odwraca uwagę od zmarłego i kieruje ją w rejony tzw. Prawd Ostatecznych, których Kościół spełnienia jest warunkiem (Deklaracja wiary: wierzę w święty kościół powszechny, świętych obcowanie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny...), co znaczy, że pogrzeb zwraca wszystkim uwagę na niezbywalność i konieczność samego Kościoła jako pośrednika w "zbawieniu" - wiąże i uzależnia, pęta i zniewala. Przypomina; "prochem jesteś i w proch się obrócisz lecz ciało pod krzyżem złożone Bóg wskrzesi do życia w chwale". Egzekwie tedy straszy uczestników i skupia ich uwagę na nich samych, na ściśle pojętym egoizmie chronienia się przed ogniem czyśćca i wiecznym potępieniem - nie skupia zaś na samym zmarłym, co ze wszech miar byłoby wskazane; czyni natomiast śmiercią jednostki pretekst i sposobność przypomnienia o swoim znaczeniu w "zbawieniu duszy". 

W dalszym ciągu rozważałem wizję tworzenia przygrobnych szkatuły wspomnień, społecznościowych baz wspomnień o zmarłym, bo jakże wiele wspomnień, o których nie wiemy - inni o nas noszą a wraz z ich śmiercią także i pamięć zaginie. Wielka księga powstać by mogła gdyby tych stu uczestników pogrzebu spisało własne ze zmarłym przygody i wspomnienia i czy ktoś twierdzi aby miały być one tylko piękne i pozytywne? Przeciwnie. Zapewne opowieści to byłyby z natury groteski i kuriozum. 


Człowiek był ten niezwykle wyróżniającą się postacią i z wieloma zadzierzgnął różne więzi i waśnie ale jakże komiczne te waśnie! Zaświadczam wam, że w większości rzeczy które mówił i myślał była ironia a w rzeczach jego czynów międzyludzkich, z kolei zamierzona bądź mniej niezamierzona groteska. Miał tą rzadką zdolność zachowywania kamiennej twarzy przy opowiadaniu żartów i mówił w tonie poufnej konfidencjonalności niejako zdradzając ci "tajemnicę". Miał wiele przywar w tym naczelną - zazdrość o małżonkę, z czym związanych jest wiele historii (m.in ta, którą już opowiedziałem przy okazji omawiania tematu "zazdrości" w związku z "miłością" w "krótkiej rozprawie nad istotą wzruszenia; część druga" a którą nie godzi się powielać); a z cnót, jak się rzekło poza humorem - geniusz prawdziwego wynalazcy konstruktów inżynieryjnych, stąd zwykło się o nim mówić w naszych okolicach: Edison. Lecz nade wszystko człowiek był to mądry, dobry psycholog, którego wnikliwości się obawiałem. Stojąc przy nim wrażanie się odnosiło iż widzi on każde wewnętrzne drgnienie, na wylot lustrując niczym mechanizm maszyny potrafiłby powiedzieć - jak też ona działa.


                                                     ŻEGNAJ DROGI SĄSIEDZIE
                                                       PAMIĘĆ MA PÓKI ŻYJĘ
                                                 BĘDZIE O TOBIE ZAWSZE ŻYWA




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz