Środę i czwartek spędziłem w tatrach. Tym razem nikogo nie uprzedzałem o swoim wyjściu. Do nikogo nie dzwoniłem i nie pytałem, czy chce się ze mną wybrać. Uznałem to za bezcelowe narzucanie się. Wybrałem niebieski szlak przez dolinę gąsienicową i szczyt Zawrat do doliny pięciu stawów i tam położonego schroniska.
Wracałem natomiast szlakiem żółtym przez przełęcz Krzyźne i dolinę Pańczyca.
Droga, którą wybrałem dostarczyła mi niewypowiedzialnej radość. Miałem ogromną satysfakcję z tego, że udało mi się to zaplanować i że zmieściłem się w wyznaczonym przez siebie czasie. Wszystko po prostu poszło z zegarkiem w ręku. Obaliłem tym głęboko tkwiące we mnie przekonanie, że jestem osobą niezorganizowaną. Przez cały czas słuchałem Biosphere, albumu Substrata. Trudno opisać co powstaje po połączeniu tej muzyki z klimatem górskim. Była ona wyższym piętrem duchowości samej przyrody. Szyfrem emergencji. Muzyka, otoczenie i wrażenia kinestetyczne stanowiły absolutną jedność, w której brakowało miejsca na myśli.
Chwile, które przeżyłem nie były jakimś ekwiwalentem życia, dodatkiem, uzupełnieniem, czy czymś w tym rodzaju. Były jego sednem. Szczytem jedności duchowej. Być może tylko miłość mogłaby z tym konkurować, lecz na pewno nie tzw. życie nocne miasta. Tułanie się za szczęściem po pubach, klubach i ulicach Gdańska czy Krakowa. Całe pięć lat studiowania filozofii nie były warte dziesięciu sekund tamtego spaceru.
Czar przez chwilę prysł, kiedy wszedłem do schroniska w dolinie pięciu stawów. Była godzina dziewiętnasta. Przywitał mnie chłopak w sklepiku naprzeciwko drzwi wejściowych słowami cześć! czołem! Wskazał mi recepcję, w której następnie wypożyczyłem dwa koce. Miałem spać gdzieś na ziemi, gdyż wszystkie miejsca w pokojach były zajęte. Schronisko było przeładowane rześkimi i wesołymi ludźmi. Początkowo byłem zmieszany i wybity ze stanu, w który siebie wprowadziłem górską wędrówką. Musiałem szybko się przestawić na tryb "towarzyskość". Nie było gdzie siąść, więc jak co poniektórzy usiadłem pod ścianą. Miałem przed sobą, po lewej stronie górala z Poronina kształtem czaszki przypominającego Eda Harrisa. Siedział z jakimś pięćdziesięcioletnim poczciwym intelektualistą. Oboje choć z dwóch różnych środowisk świetnie się dogadywali. Góral robił wszystkie standardowe miny prostego pijanego mężczyzny: słuchając zamykał lewe oko i podnosił prawą brew dziwnie przy tym skręcając wargi. Mówił natomiast wolno chcąc nadać swoim słowom większego znaczenia. Po wypiciu połówki jego kompan zamówił jeszcze grzańca. Góral był zdziwiony. Zmarszczył czoło i wygiął się do tyłu chcąc powiedzieć "no chyba padnę". Najzabawniejsze w tym, że runął całym ciałem na ziemię. Gdy spadał zauważyłem lęk w jego oczach. Śmiałem się nieprawdopodobnie. Może dlatego, że jako jedyny znałem przyczyny tego upadku.
Poznałem kilku ludzi. M.in. dwie dziewczyny, które rozmawiały o typach idealnych dla siebie mężczyzn. Jedna upierała się, że tacy nie istnieją. Druga twierdziła, że ma dwa takie typy, które zupełnie się wykluczają. Prawdopodobnie nie miały partnerów. Kiedy jednej zaczynało się dobrze ze mną rozmawiać, druga udawała, że jest odrzucona i jak gdyby się obrażała. Wtedy ta się do niej zwracała chcąc jej nie urazić. Przyjaciółki są o siebie zazdrosne. Żadna nie chce zostać sama.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz