„Zatem prawdziwe ludzkie doświadczenie sprowadza się przede wszystkim do poznania samego siebie” Sandor Marai, Księga ziół
„Wiem, że istnieje takie zwierze jak zapatrzony w siebie hipochondryk, że jest to najgorszy, jakiego można sobie wyobrazić cierpiący nad samym sobą; przez dokładne uświadamianie sobie wszystkiego pogarsza on tylko i utrwala każdy objaw, który w przeciwnym wypadku, przy nadaniu myślą innego kierunku, może by zniknął” Thomas De Quincey, „Wyznania angielskiego opiumisty”.
Naukowy żargon, jakim wysługiwałem się przy swojej pracy magisterskiej, pozwalał mi tylko w sposób śladowy wyrazić siebie, tak samo powierzchownie, jak przy każdej dyskusji z kimś lepiej, bądź słabiej mi znanym, gdzie zamiast siebie wystawiałem przysposobioną do robienia dobrego wrażenia atrapę siebie. Przesiadywanie w czytelni było poczekalnią na przewrót, jaki miałem ze sobą dokonać po zakończeniu studiów. Cała ta aktywność była zasypywana myślami o wkładaniu wysiłku i życia w coś zupełnie bez znaczenia; chciałem wszystko rzucić precz i zająć się praktyką, usłużyć komuś, otrzymać pozytywne wzmocnienie, zdobyć pewność siebie przez czyn a myśl pozostawić dla samotności; zbuntować się przeciwko arbitralności zadanych mi materiałów, przeciwko przymusowemu przygotowywaniu się z rzeczy mnie już nieinteresujących, nieprzekonywujących, błędnych. Praca naukowa, choć zwiększając moją świadomość złożoności wybranego przeze mnie zagadnienia, nie poszerzała samoświadomości, która także domagała się uwagi. Rozległe poszukiwania korzeni ludzkiej natury w drzewie ewolucyjnym nie zawiodło mnie do korzeni mojej własnej, a niepowodzeniu temu zupełnie nie należało się dziwić, bo w zasadzie nie taki był cel tego przedsięwzięcia. Obszernie podejmowane studia z zakresu antropologii przyniosły mi tylko niedosyt, gdyż przy wszelkiej próbie ujmowania człowieka całościowo zawieruszałem specyfikę własnego indywiduum; on przedłożył siebie nad całość, on miast kierować uwagę na innych skierował ją na siebie, on nie będąc nikim wyjątkowym ani znanym, ani wybitnym opublikował się w piśmie, w słowie, jak dalece musiała kierować nim potrzeba wzniesienie się ponad innych; jakże on jest zagubiony w tym życiu, jakże naiwnym on jest myśląc, że kogoś tym zaciekawi! Narastał sprzeciw wobec postępującej alienacji i z pisania tekstu naukowego ukradkiem przekradałem się w pisanie o pisaniu tekstu naukowego, a także o wszystkim innym dla mnie ważnym, dotąd uznawanym za nieistotne a przecież stanowiące rdzeń mego życia, do którego tak ciężko było mi się przebić przez cały ten korpus codzienności.
Diploidalność
Zło całe siedziało w kształcie mego nosa. Wystarczyło spojrzeć w profil, aby wychwycić sępowatość i w formie tej odlany pesymizm. Uczyłem się nie okazywać negatywnych emocji, natomiast skłonny byłem w miarę możliwości zastępować je naiwną i wyzwalającą wesołością. Całe lata żyłem wrogością do siebie i ze zdumieniem a też czasami pogardą przyglądałem się ludzkiej spontaniczności wyzbytej krytycznej samokontroli, pozbawionej wyczulenia na słowo i ton. Nieakceptujących siebie miałem za kłopotliwych i nieprzenikniętych; w takim skrzyżowaniu przynajmniej jeden zawsze udawał normalność i dzięki temu rozmowa nie zanikała w milczącej nieporadności. Przesadna samokontrola i autoanaliza kazały mi traktować siebie, jako byt zewnętrzny względem każdego stosunku, w jaki z kimkolwiek wchodziłem. Zrodziły się dwie świadomości bycia sobą: „świadomość wobec siebie” i „świadomość wobec kogoś”. Te dwa nieprzekładalne rodzaje bycia coraz bardziej oddalały się od siebie i wzajemnie przerastały w swoich proporcjach. Powstawała w tym dychotomia na „ja utajone” i „ja okazywane”. Ja utajone było schowanym wstydem po nieudanych stosunkach z innymi, krytyczną świadomością siebie, ale zarazem było, – choć wypierałem się tego terminu zarzekając się, że fenomen taki to złuda – ja autentycznym, depozytariuszem najgłębszych prawd o sobie nikomu nie ujawnianych. Ja utajone było ja rzeczywistym, którego się wstydziłem, gdyż odmowa akceptacji, jaka by mnie prawdopodobnie spotkała zdradzając się w pełni, być może byłaby dla mnie wielkim ciężarem, tymczasem w „ja okazywanym” udostępniałem treści tylko miękkie i bez znaczenia, niemogące naruszyć ukrytego za szwedzkim lustrem obserwatora a tylko jego posłańca; taki a nie inny algorytm zachowania.
Endogenność
Byłem pesymistą a to nie przez filozofię i poglądy, tylko przez ujemne potencjały rażące mnie z poziomu organicznego. Nigdy nie był mi wygodny pesymizm i najsilniej jak się dało próbowałem go ukrywać szczególnie przed płcią przeciwną tak nieprawdopodobnie wyczuloną na wszelkie jego objawy. Nie mogłem być pesymistą z własnej woli, bo z żadnej jego pozycji życie nie mogło wydawać się ciekawsze i do tego kurczyło się w swoich możliwościach. Ściągająca w dół ujemna rozkładnia substancji chemicznych, była zawsze moim największym zatruwaczem życia; tak samo pozostawiała swe piętno w mentalności. By tak rzecz, pod chemię swego mózgu dobierałem całą resztę. Przyznawać się musiałem do tego, jakim być nie chciałem, do apatii, a więc do odwrotności niekonsumowanej przez innych i niewyjściowej. To, że nie byłem wyjściowy w tym nędznym stanie o podłożu organicznym pociągało za sobą konsekwencje w wymiar społeczny życia. Wstydziłem się siebie i przez to doznawałem niechęci do bliźnich, bo oni byli świadkami tego wstydu. Unikałem innych i udawałem zarazem, że nie unikam strojąc minę neutralną i przyjazną, przez co wcale nie znikała złowrogo otaczająca mnie aura. Była ona przechwytywana przez innych za pomocą – bym powiedział – jakichś tajemniczych receptorów. Cała mimika jaką na siebie zarzucałem nie stanowiła żadnej siły wyrazu; uśmiech był uśmiechem rezygnacji.
Unik i rezygnacja
Przeszkodą do dzielenia się swoją skromną wiedzą z innymi był wstrzymujący wszystko brak przekonania automatycznie markujący mnie, jako niekompetentnego. Towarzysząca temu świadomość tego przykrego faktu, była kolejno przeszkodą równie a nawet bardziej paraliżującą umysł pragnący wykazać się lotnością w obranych przez siebie kierunkach zainteresowań; zmora ta jak gdyby wzbudziła uśpionego potwora – myśl towarzyszącą „nie mów rzeczy mądrych, bo nie masz przekonania, poprzestań na błahostkach”. Jest to ta sama narzuta, ta sama rekurencyjna postać, co świadomość tego, że się mówi, słuchanie siebie podczas mówienia.
Inną przeszkodą w płynnym mówieniu do rzeczy z pewnością i powagą znawcy, było niekomfortowe położenie odbiorcy. Zapewne ma to coś wspólnego z empatią. Ta ceniona ludzka dyspozycja służąca do wczuwania się w stany psychiczne innych i być może niegdyś pełniąca funkcję przewidywania zachowań w celach bezpieczeństwa, w umyśle moim uległa komicznej hipertrofii. Przekonany bowiem byłem, że prezentując się od strony kompetentnego erudyty dotkliwie urażam swego odbiorcę jakby mimochodem wymierzając mu policzek w jego ignorancję i brak wiedzy, powodując tym samym jego nagłe spłoszenie i ciche wycofanie lub też cyniczną niechęć do mnie, jaka to zamieniała się czasami w rywalizację i przewrotowe kwestionowanie mych słów. Uznać musiałem w końcu taką wersję komunikacji za chybioną. Jak inaczej miałem myśleć skoro odbiorca mych słów się płoszył albo atakował? Zamknąłem się w końcu i żeby chociaż nie tworzyć sytuacji konfliktowych zatruwających atmosferę relacji usposabiałem się do roli nic niewiedzącego i dziwującego się słuchacza. W tych meandrach empatii stopniowo wyzbywałem się potrzeby bycia słuchanym, co nie pozostało bez znaczenia na me dalsze życiowe plany. Nie tylko żadna wiedza już ze mnie ujścia nie mogła znaleźć, przestałem cenić i swe poglądy a jak już się do jakich przyznawałem to nie do końca poważnie. O braku nośności myśli głoszonych ponadto decydował ich brak wyważenia i koherencji a to było możliwe do osiągnięcia tylko w piśmie i to przy dużej uwadze.
Duszności
W reakcji na mój niepokój zwalniały się wszystkie me cenne relacje. To zatrucie duchowe, na jakie popatrzeć chcę okiem samoświadomości, było największym mym wrogiem i niepodobna było nad nim zapanować; rosło ono bowiem w miarę jedzenia pozostawiając po sobie tylko białe szkielety mych przyjaciół. Niepokój zasilał się przesadzonymi żądaniami o lojalność lub żalami za jej brak; zaczynał tworzyć coś na modłę tła uczuciowego. Początkowo ktoś taki bliski memu sercu był w myślach przewracany na wszelkie strony, aż do momentu znalezienia w nim rażącego defektu czy uchybienia względem mnie, a nade wszystko braku odwzajemnienia. Uznałem, że nic takiego nie miałoby miejsca gdyby zachodziła sposobność patrzenia w twarz tej osoby, gdyż jej obecność w polu mej percepcji usunęłaby jednym krótkim cięciem wszelkie narośnięte w przemyśleniach zadry. Byłem przeświadczony, że brak kontaktu napędzał niepokój a ten wysuwał komunikat w formie pretensji, ale jak sądzę prawdziwym komunikatem tak bardzo zawoalowanym było pragnienie widzenia się z Tą osobą. Ta nieuświadomiona intencja w krótkim czasie uruchomiła kawalkadę fatalnych następstw, a niepokój już nie periodyczny stawał się dominującym ustrojem duchowym. Za potrzebą złagodzenia niepokoju z braku fizycznej obecności ludzi mi najbliższych usilnie starałem się samego siebie przekonać, że nigdy ich nie było, a to, do czego się tak uczuciowo usposobiłem, było tylko moją własną skumulowaną potrzebą bliskości, którą opatuliłem w zasadzie obojętny w stosunku do mnie obiekt cielesny. Zamiast spodziewanego złagodzenia, odniosłem efekt odwrotny – niepokój stężał. Czem prędzej wycofałem się do myśli wyjściowej, a mianowicie, że takowe bratnie mi dusze były, lecz żadna z nich przyznać się wprost do tego nie chciała, bo w dzisiejszych czasach – sądziłem – nie ma maniery wyznawania komuś takich rzeczy i każdy wzbrania się przed uczuciową wylewnością. Unika się rozmów na temat przyjaźni bo one naruszają same jej podstawy, są niewygodne i drażliwe.
Prospektywność
Zupełnie nie wiedziałem dokąd w swoim życiu zmierzam; czy jest jakiś przeznaczony mi świat, w którym mógłbym jednocześnie być aktywnym i spokojnym. Jak bardzo ta pasożytnicza myśl psuła jedyne obecne życie unoszone w teraźniejszości; pożerała sensowność wszystkich moich poczynań. Życie obecne było życiem pozornym a przyszłość miała być tym światem rzeczywistym; tym samym również „ja” obecne było jeszcze nie tym właściwym „ja”, było jego przedmową. Miałem właściwie do niego doprowadzić. Poza przyszłością, w której to miałem nadać rację swemu istnieniu zasadnie zapytywałem siebie, do czego jestem powołany; co bym robił uzyskawszy finansową niezależność i czy znalazłoby się w tym to, co obecnie czynię. Nie tylko już odczuwałem rozdźwięk na „ja” ukryte i ujawniane, ale i na obecne i przyszłe, to niepokojące się o przyszłość i to zabezpieczone w przyszłości. „Ja” przy tym rozumiałem, jako stan świadomość samego siebie a on w zależności od pozycji, w jakiej siebie stawiałem się zmieniał, było: „ja” wobec siebie, wobec innych, wobec teraźniejszości, wobec przyszłości, wobec treści skrywanych i treści ujawnianych innym osobom. Nie było to ja zintegrowane wewnętrznie, ale podzielone i policentryczne. Gdyby to uzupełnić, należałoby dodać, że przed każdym było ono inne. Na myślenie o sobie, jako istocie niezupełnej, niewykończonej, niepełnej, w związku z tym niemogącej się zintegrować, wpłynęło kilka prawd egzystencjalnych, które na długi czasu nawadniały mój światopogląd. Pierwsza z nich to ta, że istnienie poprzedza istotę; co znaczy, że człowiek musi tworzyć samego siebie, określać siebie; nie jest on czymś gotowym, danym w darze od Boga czy rodziców. Człowiek nie jest esencjalnie gotowy, co znaczy, że nie poprzedzają go żadne prawdy o nim samym, on ma natomiast poprzez egzystencję do tej esencji docierać. Fatalizm tego ujęcia polega na niemożności dojścia do tej esencji i skodyfikowania jej w szkatułce swojej świadomości. Druga z tych prawd głosi, że nie mam duszy a śmierć będzie ostatecznym końcem mego życia. Myśl tę w piękny sposób wypowiedział Feuerbach:
„Śmierć jest końcem życia i tym samym również końcem, kresem naszego myślenia i przedstawiania. Również nieśmiertelność, którą przyrzeka nam boskie objawienia, jest tylko maską, za którą ukrywa się utrapiona śmierć”. Feuerbach Tom II, s. 475
„Nie ma śmierci połowicznej, dwuznacznej i dwudzielnej; (..) jeśli umierasz to umierasz bez reszty, wszystko jest martwe”. Feuerbach Tom I, s.27
Myśl trzecia, że nie ma Boga a nad moim życiem nikt nie czuwa. Również co do Boga z liberią goryczy afirmowałem każdą myśl Feuerbacha; aby w skrócie powiedzieć: Bóg jest projekcją ludzkich pragnień.
Prawdy te musiały i obalić skrywaną przeze mnie wiarę w bycie komuś przypisanym. Co prawda nikt nie mógł mnie zastąpić w tym, jakim byłem (jestem) tak jak i Ciebie, bo przecież jesteśmy niezastępowani w byciu sobą, lecz ktoś zastąpił mnie w byciu z kimś, z kim byłem i zrobił to lepiej ode mnie. Uznać, przeto konsekwentnie musiałem, że jego bycie sobą przewyższa moje bycie sobą. Poczucie bycia zastępowalnym przeniosło mnie w perspektywę pozaświatową; w pierścień planetarny czyniąc mnie jedną z orbitujących tam cząstek; wcieliłem się w rolę widza, który już niczego nie tworzy a tylko przygląda się w skupieniu swemu życiu i związkom ze światem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz